Przejdź do treści

W życiu najważniejsze jest życie – Rajd Bieszczadzki 2016

Podkarpacki oddział Towarzystwa po raz drugi zorganizował Rajd Bieszczadzki „J-elity”. W trzydniowej wyprawie, która rozpoczęła się 16 września, wzięło udział 35 osób z całej Polski.

W piątek rano nadciągnęliśmy jak huragan z całej Polski w liczbie 35 uczestników w różnym wieku, w tym rodziny z dziećmi. Nawiązując do słów piosenki Wojciecha Młynarskiego „Po prostu wyjechaliśmy w Bieszczady” unosząc się jak najwyżej od codzienności.

Po trudach jazdy po serpentynach, gdzie wydawało się, że czas stoi w miejscu, a drogi wcale nie ubywa, w końcu w godzinach przedpołudniowych dojechaliśmy do urokliwego ośrodka Brzeziniak w miejscowości Przysłup. W mgnieniu oka wrzuciliśmy do plecaków najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyliśmy na szlak. Niestety, w przypływie entuzjazmu część z nas nie pomyślała, że w górach pogoda zmienną jest… ale o tym później.

Dzięki temu, że prowadził nas członek bieszczadzkiego GOPR Pan Witold Tomaka, wycieczka była bardzo ciekawa. Nasz przewodnik, oprócz fachowej opieki nad grupą, barwnie i interesująco opowiadał. Szlak zaczęliśmy od zwiedzenia pozostałości bardzo starego cmentarza, który był jedynym śladem niegdyś istniejącej tam wsi i cerkwi. Miejsce to zdobił piękny kilkusetletni ogromny klon – jawor. Następnie rozpoczęliśmy wspinaczkę na sięgającą 1346 m n.p.m. Tarnicę – najwyższy szczyt polskich Bieszczad.

Początkowa sielanka zamieniała się powoli w poważny wysiłek, ale robiliśmy częste postoje i z zachowaniem zasady „każdy za każdego” wspieraliśmy się nawzajem – nawet jeśli miało to oznaczać że ktoś był holowany, trzymając się plecaka poprzednika. Wycieczka odbywała się w piękny słoneczny dzień, upał zaczynał dawać się we znaki. Jednak gdy doszliśmy na wysokość, z której było już widać szczyt, pogoda się zmieniła – zaczął wiać bardzo silny wiatr. Zemściła się nasza poranna bezmyślność, kiedy zwiedzeni słońcem wyrzuciliśmy z plecaków kurtki. Nastąpiło przegrupowanie sił. Każdy oddawał drugiemu co miał do ubrania i po niedługiej chwili zaczęliśmy atak szczytowy.

Na tym etapie nikt nie zważał na lejący się strumieniami pot i utratę sił. Wstąpiła w nas nowa moc. Za chwilę robiliśmy już sobie fotografie na szczycie. Mimo iż wiał huraganowy wiatr, porywając nam czapki, byliśmy przeszczęśliwi. Widać to na zdjęciach. Przepełniała nas niesamowita radość z przekroczenia bariery zmęczenia i zimna.  Największy podziw za ten ponad 15-kilometrowy marsz należy się kilku naszym przyjaciołom stomikom.

Wracaliśmy maszerując grzbietami górskimi. Myślę, że właśnie tutaj były najfajniejsze rozmowy. Towarzyszyła nam atmosfera zwycięstwa i niedowierzanie, że daliśmy radę. Z krainy wilków wracaliśmy z iście wilczymi apetytami. Obiad skonsumowaliśmy łapczywie w mgnieniu oka i przystąpiliśmy do biesiady grillowej połączonej ze śpiewem i tańcem.

„Jeżeli chcemy osiągnąć nową wartość, musimy doprowadzić do konfliktu między tym co fizyczne, a tym co duchowe”  – powiedział ktoś w filmie „Rejs”. Patrząc z perspektywy kilku dni od wyjazdu, gdy piszę ten tekst, wydaję mi się, że właśnie ten cytat trafnie opisuje naszą frajdę. Braterstwo, przyjaźń, niesamowite oderwanie się od szarości codziennego życia wypełniało nam ten czas. Sekcję muzyczną niezawodnie wsparł utalentowany Dawid ze swoją gitarą i bębnem Cajun.

Po drugiej w nocy udaliśmy się z teleskopem i aparatami na łąkę, obserwować piękną pełnię Księżyca. Robiliśmy zdjęcia na spowitej we mgle łące, słysząc ryczenie jeleni zaczynających rykowisko. Wspomagając się techniką udało nam się zlokalizować planetę Uran, którą sfotografowała Patrycja.

Dzień drugi był już znacznie łatwiejszy i nie kosztował nas tyle wysiłku. Weszliśmy na górę Korbania mierzącą 894 m.n.p.m. Szczyt zdobiła wieża widokowa, na którą oczywiście wszyscy weszliśmy, by podziwiać przez mgły Zaporę Solińską. Spokojny marsz lasami doprowadził nas na parking, z którego przejechaliśmy do Galerii Ikon w Cisnej. Osobliwy jegomość opowiedział nam o historii tego miejsca, gdzie wciąż powstają święte obrazy.
Po powrocie obiad i kolejna biesiada, śpiew i gry, a na niebie błyskawice odległych burz. Grubo po pierwszej w nocy pijąc herbatę podziwialiśmy bieszczadzką noc, piękną nawet gdy pada. Dzień trzeci to rejs statkiem po Jeziorze Solińskim, spacer po zaporze i konsumpcja wspaniałego pstrąga i gofrów.

Na koniec chciałbym podzielić się osobistą refleksją nad tym wspaniale spędzonym czasem. Poznaliśmy mnóstwo nowych Cudaków, w zasadzie uczestnicy tegorocznego rajdu to praktycznie same nowe osoby. Z rozmów na szlakach i postojach przebijała niesamowita radość z tego, że jesteśmy razem tu i teraz. Gdyby ktoś nas nie znał, nigdy by nie zgadł, że większość z nas ma za sobą ciężkie doświadczenia z NZJ. Z drugiej strony, czy to nie jest tak, że właśnie my, Cudaki, doceniamy te chwile szczęścia bardziej i jesteśmy za nie podwójnie wdzięczni? Nikt nie biadolił, nikt się nie skarżył na niedogodności.

Na koniec wycieczki, w ostatniej naszej rozmowie przed odjazdem do domów, ktoś zauważył:
– Ooo, co tu masz wytatuowane na ramieniu?
Monika podnosi rękaw i czyta:  – W życiu najważniejsze jest życie…
Nie zapominajcie o tym! Do zobaczenia za rok.

Piotr Chrzanowski

Invalid Displayed Gallery

Zachęcamy do obejrzenia relacji z wyjazdu 🙂

Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim!