Przejdź do treści

Turnus J-elity w Stegnie. To były jedne z naszych najlepszych wakacji!

Wyjazd całą rodziną na dwutygodniowy turnus „J-elity” w Stegnie nad morzem był najlepszą decyzją jaką podjęłam od czasu diagnozy syna. W ostatni dzień, dziewiątego lipca, pakując torby, zaczęłam odliczać dni do kolejnego wspólnego wyjazdu.

Rok temu w sierpniu mój dziewięcioletni syn dostał diagnozę: choroba Lesniowskiego-Crohna. Mimo że od lat czułam, że coś jest nie tak, to ta wiadomość spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Wizyty w szpitalu, badania krwi, kolonoskopia, gastroskopia… Byłam przerażona, zagubiona, zła na cały świat i na siebie, próbując znaleźć winowajcę. Gdyby nie „J-elita” i społeczność CUD-aków i ich rodzin pewnie nadal bym się zadręczała czarnymi myślami.

Turnus nad morzem miał być naszym pierwszym wypadem wakacyjnym z chorym synem. Co będziemy jeść? Czy będziemy zawsze blisko toalety? Co się stanie jak przyjdzie zaostrzenie? Przecież bierze imuran! Jak się chronić przed słońcem? Zadręczałam się mnóstwem pytań. Dziś wiem, że kompletnie niepotrzebnie.

Do Stegny dojechaliśmy 26 czerwca, z jednodniowym opóźnieniem. Ośrodek Bałtyk przywitał nas piękną pogodą. Personel na recepcji szybko rozładował moje negatywne emocje; dostaliśmy klucz do pokoju w pawilonie drugim, dokładne informacje na temat organizacji posiłków i wyboru diet. Po 7 godzinach jazdy samochodem, widok basenu zadziałał wręcz zbawiennie. Nasz pierwszy dzień upłynął na odsypianiu podróży i negocjacji z dziećmi, kto dostanie pokój z balkonem.

Moja największa obawa – co będziemy jeść! – okazała się kompletnie bezpodstawna. Po spotkaniu z szefem kuchni, ustaliliśmy nasze diety (u nas stanęło na kuchni wegańskiej i owocowej) na obiad i kolacje. To właśnie te posiłki były serwowane do stolików. Śniadania z kolei to była prawdziwa uczta! Mnóstwo warzyw, świeżych owoców, wędlin, pieczywa… Każdy mógł znaleźć coś dla siebie, choć największa kolejka zawsze ustawiała się przed naleśnikami z czekoladą. Do tego, każdy kto potrzebował, dostawał zgrzewkę lub dwie koktajli Resource.

Pierwsze dwa dni upłynęły pod znakiem przyjazdów – nie tylko my dojechaliśmy później. Dlatego spotkanie organizacyjne odbyło się po śniadaniu trzeciego dnia. To właśnie wtedy mieliśmy okazję poznać kadrę turnusu, czyli wolontariuszy „J-elity”, którzy bezinteresownie poświęcają swój własny urlop po to, aby pomóc nam, rodzinom chorych dzieci i dorosłym, zmagającym się z NZJ. Okazało się, że sporo uczestników turnusu to „starzy wyjadacze”, jeżdżący na obozy zimowe i letnie co roku. I wcale się nie dziwię!

Tego samego dnia, mieliśmy okazję poznać innych na wieczornym grillu. Nie należymy do ekstrawertyków; obawialiśmy się o czym będziemy rozmawiać. NZJ okazało się bardzo przydatnym pierwszym tematem rozmowy! Ten dzień stał pod znakiem integracji. Moje kolejne obawy – jak odnajdziemy się pośród ludzi, którzy w dużej mierze już się znają – powoli zaczęły znikać. Mogę śmiało powiedzieć że społeczność „J-elity” to jedna wielka rodzina. Mimo że był to nasz pierwszy turnus, ani przez moment nie czułam się odizolowana. Otwartość, przyjaźń, i solidarność emanowała z każdego uczestnika. Jakbyśmy się znali od lat!

Ale dość o rodzicach…w końcu naszym celem była głownie integracja naszego 9 letniego syna z innymi dziećmi z NZJ. A przy okazji lekcja samodzielności dla drugiego, 5 letniego brata naszego CUDaka. I tutaj znowu moje obawy (czy będą inne dzieci, czy będą chciały spędzać czas z moimi synami?) były kompletnie niepotrzebne. Dzieci zawierają nowe przyjaźnie z prędkością światła. Mimo że mój starszy syn jest nieśmiały i nie był pewien jak zagadać do innych chłopców, kręcących się po ośrodku, to z lekka pomocą rodziców, szybko poznał kolegów. Okazało się że większość dzieci na turnusie była w podobnym wieku! I zaczęło się. Wspólne kąpiele w basenie, zabawy na placu zabaw, granie w piłkę, w chowanego; cymbergaj i bilard w barze, czy też wspólne siedzenie w kawiarni z nosami w telefonach, chodzenie spać o 23 w nocy bo o 22 trzeba jeszcze pobiegać po ośrodku. Te dwa tygodnie dały moim dzieciom więcej niż cały poprzedni rok spędzony pod znakiem pandemii i zdalnego nauczania. Czego wspólne zabawy w Stegnie nauczyły moje dzieci?  Samodzielności, umiejętności rozwiazywania konfliktów, podejmowania decyzji, planowania, pewności siebie, obliczania wydatków (po kilku wizytach w kawiarni już sami kupowali lody, soczki i załatwiali drobne do cymbergaja). A czego ja się nauczyłam? Że tak na prawdę nasze dzieci już wszystko potrafią, potrzebowały tylko bodźca jakim było okazanie im zaufania.

Oprócz samodzielnych zabaw, J-Elita zapewniła mnóstwo wspólnych gier integracyjnych. Granie w piłkę w ośrodku, w zbijanego na plaży, wiele wspólnych projektów artystycznych (z prezentami dla każdego uczestnika!). Jestem do tej pory pod ogromnym wrażeniem nieograniczonej inwencji twórczej wolontariuszy J-Elity, i tego jak potrafili zachęcić bandę dzieci w rożnym wieku do wspólnego spędzania czasu! Już wiem że w przyszłym roku muszę spakować dodatkowa torbę na wszystkie projekty artystyczne, które dzieci wykonują podczas turnusu.

Oprócz mniejszych i większych zabaw integracyjnych, braliśmy udział w dwóch większych imprezach. Jedną z nich była zabawa w stylu Hollywood, o czym informowano nas przed wyjazdem. Efekt był piorunujący! Wszyscy uczestnicy włożyli wiele pracy w przygotowanie się do tego wydarzenia. Impreza rozpoczęła się przejściem po czerwonym dywanie i profesjonalną sesją zdjęciową. Przez cały wieczór mieliśmy do dyspozycji foto budkę z masą śmiesznych rekwizytów. Profesjonalne zdjęcia wyglądają pięknie ale najlepszym wspomnieniem z obozu są serie zdjęć w ogromnych różowych okularach i kolorowych perukach.

Druga wielka impreza została zorganizowana przez nastolatków z „J-elity”. Były to gry terenowe! Bawiliśmy się wybornie. Jestem pod wrażeniem ile wysiłku i pracy włożyła młodzież w organizację tej zabawy! Ciekawe imprezy organizował również sam ośrodek. Były np. wspólna zumba, pokazy gotowania i poczęstunek dla wszystkich. Nikt z nas się nie nudził!

Ale nie tylko sama zabawą człowiek żyje! Codziennie można było zapisać się na konsultacje na świeżym powietrzu z gastroenterologiem, na zajęcia rehabilitacyjne w spa ośródka Bałtyk, i na spotkania z psychologiem… Dla rannych ptaszków były zajęcia jogi prowadzone przez panią psycholog! Wiadomo, joga jak to joga, rozciąganie i medytacja, ale nasze zajęcia w Stegnie były zupełnie inne. Dowiedzieliśmy się dokładnie jak ułożyć dłonie, jak oddychać, jakie pozycje pomogą na ból pleców, bóle jelit czy migreny. Pod koniec turnusu, potrafiliśmy zrobić mostek, a niektórzy nawet samodzielnie stanęli na głowie! Nic dziwnego, że w dniu wyjazdu poczułam się jak za dawnych lat, na szkolnych obozach letnich; z chusteczką w dłoni, ocierając łzy.

Do Stegny pojechałam dla mojego syna; przekonana, że to on potrzebuje kontaktu z innymi dziećmi cierpiącymi na NZJ i pomocy w zaakceptowaniu diagnozy. Ale okazało się, że dla mojego dziewięciolatka życie z diagnozą Crohna jest tym samym co życie bez diagnozy. To ja potrzebowałam integracji z rodzinami chorych dzieci, i zrozumienia, że wszelkie obawy i ograniczenia zrodziły się w moje głowie i są tylko i wyłącznie moimi obawami, a nie mojego dziecka. Pobyt w Stegnie pomógł mojemu dziecku, ale uleczył mnie.

Dagmara Corrigan

 

Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim!