Przejdź do treści

Bieszczadzki Rajd, czyli złota polska jesień z „J-elitą”

Złota polska jesień, wyjątkowo lubiana przez poetów i malarzy pora roku, podobno w górach jest najpiękniejsza. Postanowiliśmy to sprawdzić i właśnie tam wyruszyć na jej poszukiwania. A z kim najlepiej prowadzić takie śledztwo? Z niezawodną ekipą entuzjastów górskich szlaków z J-elity.

Podkarpacki oddział jak co roku zorganizował Bieszczadzki Rajd. Tym razem Brygada-J Born To Help zaplanowała go w dniach 8-10 października 2021 r., czyli teoretycznie w czasie, gdy złota polska jesień w pełni pokazuje swoje walory. Czy tak właśnie było? Przekonajcie się sami, czytając rajdową relację.

Początki dochodzenia 

Część z nas przyjechała do zaprzyjaźnionego siedliska Brzeziniak w Przysłupiu już wieczorem, w czwartek 7 października. Było zbyt późno i ciemno, aby dostrzec jesienne barwy, za to pora okazała się idealna na obserwację nocnego nieba. To dało nam prawdziwy gwiezdny show. Takim  mieszczuchom jak my dosłownie zabrakło słów. Z zachwytem obserwowaliśmy doskonale widoczne gwiazdozbiory.

Rano nad siedliskiem zagościły tajemnicze mgły. Nieśmiało, subtelnie pokazywały nam się pierwsze jesienne atrybuty, żółtawe i rdzawe liście. Poczuliśmy, że październikowe poszukiwania zmierzają w dobrym kierunku.

Do Brzeziniaka zaczęli zjeżdżać kolejni podróżnicy. Jakże miło było zobaczyć dobrze znane przyjazne twarze oraz poznać nowe osoby. Po serdecznych powitaniach, zjedliśmy pyszne śniadanie. Wiadomo, że przed wyprawą trzeba naładować się kalorycznie i energetycznie.

Ruszamy na Krzemieniec!

Przyszła pora na wyjście w góry. Celem miał być leżący w paśmie granicznym szczyt Krzemieniec (1221 m.n.p.m.). Przewodnik Bartek już na początku dał nam prawdziwe wyzwanie. Powiedział, że mamy iść swoim naturalnym tempem, tak, żebyśmy mogli swobodnie oddychać bez zadyszki. Podeszliśmy do zadania na luzie, choć z tyłu głowy tliły się wątpliwości: Czy nie jestem za wolny? A może pędzę zbyt szybko i zaraz cała się spocę?

Przyznam, że podczas pierwszego odcinka bardziej koncentrowaliśmy się na chodzeniu, niż obserwowaniu i tropieniu.

Po dotarciu do pierwszego miejsca odpoczynku dowiedzieliśmy się, że nasza grupa ma niezłe tempo. Podbudowani ruszyliśmy dalej. Tym razem skupiliśmy się na jesiennych śladach, a tych nie brakowało. Bieszczadzkie krajobrazy to prawdziwa feeria barw: czerwienie, zielenie, odcienie żółtego i brązowego. Przepiękne kolory zachęcały do sięgnięcia po aparaty fotograficzne.

Nie mogliśmy powstrzymać się przed robieniem niezliczonej liczby zdjęć.

Zachwycaliśmy się nie tylko kolorystyką październikowych drzew, ale też ich kształtami. Wśród nich były na przykład takie, które przypominały zakochaną parę, połączoną romantycznym pocałunkiem.

Do pewnego momentu pogoda wyjątkowo nam sprzyjała. Mieliśmy szczęście do słonecznej, umiarkowanie ciepłej, bardzo przyjemnej aury.

Ale co to za rajd bez zaskoczeń i zmian? Żeby nie było aż tak idyllicznie i sielankowo, odcinek między Małą i Wielką Rawką urozmaicił nam wiatr. I nie był to wcale jakiś zefirek, a solidny prawdziwy wicher. Nam nie straszne jednak żadne wiatry! Nie pierwszy raz chodziliśmy po górach, więc przygotowaliśmy się na różne przygody pogodowe. Odpowiednio ubrani, w stylowych czapkach i kapturach na głowie, dziarsko szliśmy do przodu.

Po drodze mijaliśmy kolejne słupki graniczne.

Gdy dotarliśmy do celu,  ukazał nam się granitowy obelisk z napisami: Krzemieniec, Kremenec i Кременець.Szczyt leży bowiem na trójstyku, w którym zbiegają się granice Polski, Słowacji oraz Ukrainy. Po sesji fotograficznej i krótkiej przerwie regeneracyjnej, rozpoczęliśmy drogę powrotną.

Tym razem część trasy prowadziła przez sam środek bieszczadzkiego lasu, w którym co rusz trafialiśmy na prawdziwe jesienne skarby, czyli stosy liści oraz kasztany. To był kolejny dowód na to, że ta pora roku wyjątkowo upodobała sobie właśnie góry.

Uczta dla ciała i dla ducha

Wyprawa zajęła nam dobrych kilka godzin, a zejście nie należało do najłatwiejszych, dlatego gdy dotarliśmy do naszej bazy, czyli siedliska Brzeziniak, ogromnie ucieszył nas widok bogato zastawionego stołu. Pyszne jedzonko to było dokładnie to, czego w tamtej chwili potrzebowaliśmy. Kucharz Konrad bardzo się postarał i przygotował dla nas prawdziwe, swojskie przysmaki. Z radością raczyliśmy się rozgrzewającą zupą gulaszową oraz ruskimi pierogami.

Po krótkiej przerwie, rozpoczęła się biesiada grillowa, która okazała się ucztą nie tylko dla ciała, lecz także dla ducha. Odwiedziła nas bowiem wesoła kapela Rage Against The Washing Machine, która zagrała koncert przygotowany specjalnie na tą właśnie okazję. Zespół zaprezentował repertuar, składający się ze specjalnie wybranych coverów. Wśród nich nie mogło zabraknąć przeboju Moje Bieszczady” KSU. Śpiewy i śmiechy rozbrzmiewały po całej okolicy do późnych godzin. Kto wie, może grupa muzyków zawita jeszcze kiedyś do Przysłupia? 

Dla każdego coś fajnego

Następnego dnia postawiliśmy na różnorodność. Część z nas ruszyła na zaplanowaną trasę w kierunku najwyższego szczytu w polskich Bieszczadach, czyli Tarnicy ( 1346 m.n.p.m.). Inni postanowili przejechać się Bieszczadzką Kolejką Leśną i zajrzeć do kultowej Bazy Ludzi z Mgły oraz Siekierezady. Niektórzy zaś spacerowali po okolicy.

W ten sposób zwiększyliśmy prawdopodobieństwo, że każdy z nas trafi na kolejne ślady złotej polskiej jesieni. Nie myliliśmy się! Oznaki tej wyjątkowej pory roku odnajdywaliśmy na każdym kroku.

I tym razem po powrocie z wypraw czekała na nas smaczna obiadokolacja, podczas której wymienialiśmy się wrażeniami. Okazało się, że część z nas, a dokładnie dwie niestrudzone piechurki: Jola i Gosia, wybrały się jeszcze dalej, niż przewidywał oficjalny program wycieczki.

Dziewczyny ruszyły z Tarnicy przez Halicz, Rozsypaniec i Przełęcz Bukowską do Wołosatego. Planowo mialo im to zająć ponad 4,5 godziny, a ostatecznie wyszło godzinę krócej – 3 godziny i,45 minut. Były tak szybkie, że zdążyły na żurek, wieprzowinę i specjalnie przyrządzone wegetariańskie danie.

Wieczorem ogrzewaliśmy się przy ogniu, który buchał z grillowego paleniska. Czas umilały nam taniec, gitara i śpiew, a także długie rozmowy. Jak to w gronie dobrych przyjaciół, tematów nam nie brakowało. Godziny mijały nieubłaganie, aż zrobiło się na tyle późno, że nadeszła pora na sen.

Rajdowe tradycje

W niedzielę, 10 października, ostatniego dnia Bieszczadzkiego Rajdu, staraliśmy się łapać jak najwięcej wspólnych chwil. Przy śniadaniu wymienialiśmy się różnymi spostrzeżeniami, anegdotami.

Nie mogło zabraknąć też rajdowych tradycji, a więc pożegnalnej wspólnej fotki, po której niektórzy odjeżdżali do domów, bo przybyli z bardzo daleka i czekała ich wielogodzinna droga powrotna. Inni zaś ruszyli samochodami nad Solinę, gdzie zrealizowali kolejny rajdowy zwyczaj, czyli konsumpcję rybki oraz gofrów.

Poszukiwania złotej polskiej jesieni zakończyły się sukcesem. W Bieszczadach ta urokliwa, barwna pora roku rozgościła się na dobre.

Nie to jest jednak najważniejsze.

Najbardziej wartościowe i piękne są więzi, które łączą j-elitowych wielbicieli gór. W tym gronie zawsze można wymienić się doświadczeniami zarówno tymi dotyczącymi leczenia, chorowania, jak i wszelkimi innymi ogólnożyciowymi. Po każdym takim wyjeździe wracamy pozytywnie doładowani i silniejsi.
Bardzo dziękuję wszystkim za wspólny czas i, mam nadzieję, do zobaczenia na szlakach w kolejnych pięknych okolicznościach przyrody.

Zosia Stawicka

Fot. Piotr Chrzanowski i Artur Pelczar

Spodobał Ci się ten wpis? Podziel się nim!