Ja, po 2 latach mieszkania z chorym mężczyzną, muszę przyznać, że taki związek generuje sporo niedogodności:
(teraz nastąpi wypunktowanie
)
1. Co dziś na śniadanie, obiad, kolację?
Znów osobne, podzielone zakupy, gotowanie oddzielnych dań? Dla niego gotowany kurczak i marchwianka z ryżem, a dla mnie jakaś normalna zapiekanka, frytki, smażona ryba plus super-hiper surówka z surowych, nieobranych warzyw z aromatycznymi przyprawami?
Szykowanie dwóch osobnych posiłków trzy razy dziennie zabiera mnóstwo czasu. Nieistotne czy robi to on czy ja. (Mamy system zmianowy w kuchni, tak po partnersku
)
2. Ja zawsze byłam osobą aktywną fizycznie – wypady w góry, wycieczki rowerowe, marsze po lesie, pływanie. On w zasadzie też. Ale wiem, że często, nawet teraz – w idealnej remisji (i objawowej, i endoskopowej) – nie ma na to sił. Wystarczy, że zje coś, czego jego flak nie zaakceptuje i koniec kropka. I albo się zmusza dla mnie i widzę jak się męczy – więc ja muszę odpuścić, albo od początku muszę zrezygnować, albo idę sama, a on się wtedy o mnie martwi.
3. Niepewność jutra…Umawiamy się na wyjazd, wycieczkę, imprezę i nie jest jasne ani pewne czy się to uda. Bo czasem on nie da rady wyjść rano z wuce chociażby.
A teraz na przykład jest tak mega dobrze, że aż mnie to niepokoi…Jakby cisza przed burzą. Jak :cenzura: się boję, że już za długo jest dobrze i już za długo nie ma objawów. Tak jakby los miał mnie nastroić na podwójne uderzenie
Ale przecież to są tak naprawdę pierdoły, drobiazgi!
Jeżeli komuś takie bzdury uniemożliwią lub zniszczą związek to znaczy, że nie był on (tzn. związek
) wystarczająco dojrzały.
My przeszliśmy już, „dzięki” CU, przez takie absurdalne ekstrema, że mam wrażenie, że już żadna sytuacja nas nie złamie. A przynajmniej mnie już mało co tak na poważnie dobije.
I kto wie, może gdyby mój życiowy towarzysz – a lada chwila mąż – był zdrowy, to nie bylibyśmy razem? Może wydarzyłaby się jakaś drobnostka, która by nas zniszczyła? A tak, gdy on jest chory, wiemy już co jest ważne, a co nie. I wiemy o co warto się kłócić i sprzeczać, a o co nie.
Zresztą ta choroba ma taką swoją specyfikę
, zbliża w bardzo swoisty sposób i wynosi intymność na inny poziom
Gdy go poznałam, byłam tak wariacko zauroczona, że mógłby mi dać kilkugodzinny wykład na czym polega jego schorzenie i w żaden sposób by mnie to nie odstraszyło.
I nadal tak jest! A to już tyle lat.
Można tez poznać kogoś dzięki temu, że jest się chorym – na forum, w przychodni, w szpitalu czy na spotkaniach crohnowych. Jest tu kilka takich par (co najmniej dwie
).
Każdy spotka swoją połówkę, wcześniej czy później.
Trzeba tylko dać czasowi czas i nie zamykać się w sobie!
I najważniejsze!!!
WSZYSTKO tak naprawdę zależy od charakteru, a nie od faktu czy ktoś jest chory czy w 100% zdrowy.
Mój towarzysz colitisowy W OGÓLE nie narzeka, nie uskarża się, że jest taki pokrzywdzony przez tę chorobę, że tego i tego nie może zrobić, że nie da rady. Stara się jak może, i że tak powiem, bierze wszystko na klatę
Choćby z biegunkami osiem razy dziennie. A jak fizycznie nie da rady to wiem, że psychicznie był na to nastawiony i to się liczy
To nie jest mądry post, ale może ktoś odnajdzie w nim jakąś mini radę dla siebie